Paradoksalnie, mniej książek czytałem podczas izolacji, niż po powrocie do normalności. Okazało się, że pierwsza pozycja po którą sięgnąłem, momentami wydawała się znajoma. Jakbym jej fragmenty widział już kiedyś w telewizji lub czytał o nich w serwisach informacyjnych. Te skojarzenia dotyczyły różnych aspektów: złości, przerażenia lub obojętności na coś absurdalnego, jak i powszedniego jednocześnie.
Pierwszą książkę po wyjściu z ukrycia były “Ciemne sprawy międzywojnia” autorstwa Stanisława Milewskiego. Milewski wracał do procesów sądowych z pięknego okresu dwudziestolecia, śledząc ukazującą się wówczas prasę. Tak na marginesie – źródło niesamowitych opowieści, świetnie obrazujące stan polskiego społeczeństwa. Wśród opisywanych były słynne sprawy Gorgonowej czy Niewiadomskiego, który zamordował prezydenta Narutowicza. Moją uwagę przykuły jednak inne rozprawy. Po przeczytaniu książki i napisaniu niniejszego tekstu wydają mi się oczywiste. Wcześniej pewnie za żadne skarby nie wpadłbym, że mogły mieć miejsce. Oto kilka przykładów, jak przedwojenne władze Polski pogrywały sobie z obywatelami i opinią publiczną.
Zacznę od wątku świeżo po dwóch wojnach: Wielkiej i bolszewickiej. Przez 6 lat ziemie polskie były pustoszone, grabione, palone, niszczone. Gdyby w 1919 roku istniała bomba atomowa, to pewnie zmieniłaby nasz kraj w pierwszą postapokaliptyczną pustynię na świecie. “Na szczęście” niszczono je jedynie bronią konwencjonalną. Dla młodego państwa i to było nadto. Ofensywa Armii Czerwonej postępowała szybko, zaczęto szukać wewnętrznych wrogów i zdrajców. Czasem prawdziwych, czasami urojonych.
W czerwcu 1920 roku przed sądem w Łowiczu stanął oskarżony Majer Gonera. Jego znajomi się do wojska, za co skrytykował ich następującymi słowami: Głupiście, że chcecie iść do wojska! Co nam po takiej Polsce, jeżeli wszystko jest tak drogo!
Oskarżono go o wspieranie wrogich działaniach bolszewików, czyli mówiąc prościej o zdradę kraju. Za to groziła czapa.
Majer ostatecznie został uniewinniony. Uznano, że krytykował złą sytuację zaopatrzeniową, a nie agitował na szkodę Rzeczypospolitej. Jednak prokurator nie odpuszczał i w apelacji przedstawił mniejszego kalibru: o osłabienie ducha bojowego, obniżającego chęć oporu przeciwko wrogowi. I to zakwalifikowano jako zdradę kraju, ale tylko trochę – wartą zaledwie 2 miesięcy twierdzy.
Czym zatem była zdrada? Polskie prawodawstwo specjalnie szeroko ujęło kwalifikację tego czynu, aby podczas wojny móc karać za każdy objaw braku wierności.
W 1921 roku na wiezienie skazano dwóch gajowych ze wsi Budy Prywatne. Mieli zachęcać do współpracy z bolszewikami. W rzeczywistości na zgromadzeniu leśników odczytali zarządzenia władzy okupacyjnej. Nie mogli tego odmówić, gdyż mogło to źle się dla nich skończyć. Pogrążyli ich koledzy leśnicy z feralnego spotkania. Zgodnie z ich zeznaniami, na koniec gajowi mieli rzec: ” Teraz już wiecie, jakich praw się trzymać”. Znaczy się, bolszewicy.
Łowicz
Do momentu lektury książki moja wiedza o historii lustracji zatrzymała się na początku lat 90-tych. Jakoś nie wpadłem, że mogła zdarzyć się zdecydowanie wcześniej. W sumie to, prócz kontekstu historycznego, niewiele się od siebie różniły. Obie wykorzystywano do walki politycznej. Odczuł to na własnej skórze Wacław Sieroszewski, pisarz i legenda socjalistów, walczący o niepodległość kraju. Bliski piłsudczykom, całą karierę polityczną reprezentował to środowisko. W 1935 roku zdobył mandat senatora. Wówczas przeciwnicy polityczni, z Obozem Narodowo – Radykalnym na czele, wytoczyli przeciwko Sieroszewskiemu działa lustracyjne. W swoim organie prasowym “Prosto z mostu” przedstawili karykaturę senatora, w carskim mundurze, sugerując w ten sposób jego przeszłość. Redaktor gazety, Stanisław Piasecki, przegrał proces o zniesławienie, ale sprawa rozgorzała opinię publiczną. Wyszły inne demony z przeszłości Sieroszewskiego. Przyjął stypendium Carskiego Towarzystwa Geograficznego czy nie?
Wacław Sieroszewski
Ledwo zakończyła się Wielka Wojna, pojawiły się masowe wnioski o odszkodowania za zniszczenia. Te Sąd Najwyższy odrzucał od razu, zgłaszał się jednak inny sort poszkodowanych – przez carat. W wyniku przegranych powstań narodowych w XIX wieku odbierał masowo majątki polskie. Walczono o zrabowane mienie, skonfiskowane ziemie, koszty leczenia itp. Spectrum pozwów było naprawdę szerokie.
Zresztą, problem nie dotyczył jedynie zaboru rosyjskiego. Galicji powstanie listopadowe i styczniowe nie objęło. Nie oznacza to, że mieszkający tam Polacy nie padli ofiarą rabunkowej polityki władz austro- węgierskich. Wielu z nich szukało zadośćuczynienia przed Lwowskim Sądem Apelacyjnym. Nie mieli szans. C.K monarchia rozpadła się na kila niezależnych i uznanych przez Polskę państw. Każde z nich zostało uznane przez rząd w Warszawie. Ponadto, jak argumentował sąd, w żadnym nie było organu likwidacyjnego, który mógłby reprezentować skarb Austro-Węgier. Słowem, odpowiedzialność za występki administracji Franciszka Józefa rozmyła się.
Wróćmy do Kraju Przywiślańskiego.Jak było w przypadku nieruchomości zajętych przez władze carskie? Za przykład może posłużyć pałac Zamojskich na Nowym Świecie w Warszawie. W ręce rosyjskie wpadł po nieudanym zamachu na generał gubernatora Fiodora Berga 19 września 1863 roku. Nota bene, z tego budynku zrzucono fortepian, na którym grał Fryderyk Chopin, co uwiecznił w wierszu Cyprian Kamil Norwid.
Walczących o odzyskanie mienia szkalowała prasa narodowa i socjalistyczna. “Niepodległość jako sposób odzyskania kamienicy” – pisały gazety.
Jaki był finał tej (i podobnych spraw)? Kamienica Zamojskich stanowiła precedens. Sąd uznał, że wszelkie majątki rządu rosyjskiego stanowią odtąd własność państwa polskiego. Rząd bał się precedensu. Zwrot mienia równałby się lawinie wniosków o odszkodowania. A co odziedziczono po carach, było zadłużone lub zniszczone. Nie chciano tego zwracać ( szkoda na rzecz Skarbu Państwa) i szukano rozwiązań prawnych. Dlatego sprawy o zwrot ciągnęły się długo. Ostatecznie decyzją Sejmu, właściciele mogli odzyskać skonfiskowane dobra po zapłaceniu podatku sięgającego nawet 30% wartości.
II RP to czas pojedynkowania się w ramach obrony honoru. Dziś rzecz trudna do wyobrażenia. Pojedynek oczywiście. Obyczaje oficerskie w II RP były surowe. Za unikanie walki groziło wykluczenie ze środowiska i ujmująca łatka człowieka niehonorowego. Była problemem na cale życie, również dla cywili.
W Polsce przez całe międzywojnie obowiązywał tzw. kodeks Boziewicza. To opracowany w 1919 r. dokument, regulujący zasady pojedynków honorowych. Co warto podkreślić, nie był to żaden akt prawny. Trzeba przyznać, że nie zakładał wzajemnego zabijania się. Zalecał nawet dezynfekowanie luf pistoletów, by u rannego nie doszło do zakażenia Ale czy ktoś go dokładnie czytał ? Tak, bowiem przypadków zabójstw podczas pojedynków honorowych było niewiele. Należało jednak zakładać, ze każda próba może skończyć się tragicznie.
Problemem Polski w początkach niepodległości były trzy różne systemy prawne. Dla przykładu, według austriackiej ustawy karnej istniało pojęcie “przymusu nieodpornego”. Czyli jeżeli ktoś poczuł się mocno urażony, miał prawo domagać się rehabilitacji na ubitej ziemi. Była to zatem okoliczność łagodząca w sądzie. W innych rejonach kraju obowiązywał kodeks rosyjski tzw. Tagarena. Uważał, że oficerskie pojedynki to występek i skazywał za niego na 2 tygodnie twierdzy. W Polsce sądy często patrzyły na sprawy w ten sposób, chociaż eksperci wskazywali potrzeby zmian. W 1928 roku gen. brygady Józef Daniec (szef Departamentu Sprawiedliwości i naczelny prokurator wojskowy) na łamach Wojskowego Przeglądu Prawniczego wzywał, aby pojedynkujących się stawiać przed sądem i wyciągać wobec nich konsekwencje. Specjaliści wymagali od sejmu odpowiedniej ustawy, umożliwiającej skuteczne ściganie winnych. Jednak ich próby z lat 1921 i 1924 upadały. Większość sejmowa uznawała, że tragicznych przypadków konfrontacji było za mało. Nawet nieliczne przypadki zabójstw sprawiały, że prawodawcy szukali rozwiązania. Sądy nie traktowały ich jednak jako przestępstwo. Drobiazgowo sprawdzały uszkodzenia ciała i zmieniały kwalifikacje czynów. Dopiero w 1932 w kodeksie karnym znalazł się zapis, grożący karą więzienia na okres 5 lat. Uważano je za hańbiące (w przeciwieństwie do twierdzy), dlatego w drugiej dekadzie II RP liczba pojedynków spadła.
Najbardziej zaskakujące jest to, że w II RP był czas, gdy obowiązywały trzy różne przepisy prawa karnego. Zależnie od miejsca dokonania przestępstwa, powoływały się na nie dwie strony procesu. Dziw bierze, że długi czas trwała unifikacja kodeksu. Wprowadzono go dopiero w 1932 roku. Prawo pruskie, austro-węgierskie i carskie przeżyły swoje systemy polityczne o 14 lat.